Marsz to nie było dobre słowo. Sunęła, ciągnąc za sobą łapy. Nie miała siły, by iść dalej, nie zawiniły jednak mięśnie, a umysł, umysł po którym od lewej do prawej ścigały się myśli, tupiąc niemiłosiernie, powodując harmider jakiego dawno nie było. W końcu rozejrzała się, czy wokół nie ma aby żadnego śmiałka chętnego podbiec i wykrzyknąć "O BOŻE LISIE POMÓC CI?". Niewątpliwie śmiałek miałby później uraz do małych, futrzastych stworzonek, a ją kosztowałoby to energię. Teren był czysty. Padła jak długa, uderzając pyskiem o wilgotną glebę. Zmysły rozkrzyczały się piskliwie, zupełnie jakby dopiero teraz dotarła do nich temperatura otoczenia. I miały rację. Było potwornie zimno.
Nie ważne, nic nie ważne. Z ziemi wokół niej nagle buchnął ogień. Czerwone języki łapczywie trawiły poszycie, miały chrapkę na futro lisicy, ale ich stwórczyni nie podzielała entuzjazmu. Otoczyły ją kręgiem i drżącymi na wietrze wstęgami pognały w górę.
Splotły się nad jej ciałem, kumulując siły, raz po raz rozbłyskając jasnym światłem. Niby skrzydlate bestie iskrzyły się i walczyły ze sobą, tańcząc niczym oszalałe, aż nagle się spłoszyły. Każdy z płomieni pognał inną stronę. Każda gałąź potężnego, płonącego drzewa unosiła się wysoko nad lisicą i uspokajała karkołomny bieg, gdy napotykała jej spojrzenie. A ruda, leżąc wciąż na ziemi, tak szara w porównaniu do jaskrawych kaskad iskier wystrzelanych w górę, starała się zrozumieć, dlaczego każdy z konarów wielkiego tworu biegnie w innym kierunku.
Dlaczego jej myśli nawet w tak mobilnej, bez ustanku pędzącej formie nie są w stanie stworzyć stabilnej, zrozumiałej całości, którą byłaby w stanie przyjąć. Była pniem tej ogromnej rośliny i nie potrafiła zapanować nad bez przerwy rozrastającymi się palcami płomieni.
Pokręciła z rezygnacją rudym pyskiem. Chciała coś zmienić. To krótkie zwolnienie wszystkich blokad, pozwolenie jestestwu tworzyć bez jej ingerencji nie zdało się na wiele. Tylko tyle, że pozostawi odbicie swojego ciała, zabawne, zamiast kredą pozostanie oznaczona popiołem, inni zamiast zastanawiać się kto zginął, będą dumać nad losem jęczącej z bólu trawy.
Przymknęła ślepia, by poczuć, że płomienie wbijają się głęboko w ziemię, iskrzące się duszyczki rosną w siłę, ziemia pulsowała od ich wrzącego tańca, stanowiąc podstawę ogromnego tworu. Pozostało jej to. Upewnić się, że ramiona nie tworzące całości nie runą tak łatwo. Stworzyć fundamenty, rozżarzyć podziemia korzeniami tworu.
Podniosła się ciężko i westchnęła krótko unosząc mordkę, wiodąc wzrokiem za wiecznie przecinającymi niebo płonącymi ptakami jej własnego umysłu.
Może kiedyś nastanie lepszy czas i konary pokryją liście, może nawet kwiaty?
Zaśmiała się krótko, ironicznie, sama do siebie. Nigdy nie wiedziała, dlaczego to robi. Może czuła się samotna. Może czuła, że wreszcie komunikuje się z kimś z jej kasty.
Miałaś bardzo ciekawy pomysł z pożarem, podoba mi się *spojrzała na Lisice*
OdpowiedzUsuń