10 lipca 2018

So long, we’d become the flowers

The storm is a coming so you better run
The coldness is hungry like loaded gun
Sharks are circling out in the deep
you dream for tomorrow when you can't sleep

Nie było już nic. Żadnych snów czy nadziei. Nie pozostało nic. Czekał ją koniec. Tak absurdalnie to brzmiało, tak banalnie. Jej łapy szurały wśród pokrytych poranną rosą traw. Ich świeży zapach wypełniał jej nozdrza. Zapewne otaczały ją wybujałe kolory, soczysta zieleń i mieniące się barwami tęczy kwiaty. Mogła jedynie przypuszczać. Nie widziała. Co jakiś czas dostrzegała urywki, migawki w prawym oku, tym które przysłonięte było czernią. Były to jednak wizje świata duchów, wykrzywionej rzeczywistości, która wymykała się zza zasłony. Poruszała się, polegając na pozostałych zmysłach, które wyczulone były jak nigdy dotąd. Jej instynkt wręcz krzyczał, że jest obserwowana. Przez cały czas głodne ślepia oprawców śledziły każdy jej ruch, czyhając, czekając na dogodny moment. By skoczyć. Rozszarpać. Pożreć. Czekały na jej błąd, potknięcie, czekały aż całkiem osłabnie z sił. A samica wiedziała, że nastąpi to wkrótce. Nie, nie wkrótce, mogło to się stać w każdej chwili, teraz. Była tak słaba. Nie miała już sił by dłużej walczyć, uciekać, chować się. Robiła to tak długo, przez tyle lat. Z początku absolutnie bezradna. Wyruszyła na misję, by zyskać moc. Udało jej się ją wypełnić, choć z trudem, niemalże przypłaciła to swoim życiem. Straciła też coś jeszcze, miała nigdy nie mieć potomstwa - choć życie potrafi zaskakiwać. Zyskała wtedy siłę, ale jednocześnie, wskutek stoczonej walki, wystawiła na siebie wyrok śmierci. Trucizna demona zagnieździła się w jej lewym oku, rozprzestrzeniając z wolna po całym ciele. Zabijając po cichu, bez pośpiechu. Jednak nieubłaganie. Wtedy też wraz z towarzyszami zeszła do piekielnych otchłani, by zmierzyć się z demonami. By pokazać im, że zasługuje na to by się jej poddały. Demony dały jej spokój. Do czasu. Była jedynie oszustką, złodziejką, która przywłaszczyła sobie czyjeś miano. A demony pałały zemstą. I były cierpliwe. W końcu nie musiały się obawiać, że zabraknie im czasu. Z początku były to przypadkowe spotkania. Zabłąkane dusze, koszmary senne, zdawałoby się nic groźnego. Przybierały jednak na sile, a napastnicy pojawiali się co raz częściej. Śledząc, tropiąc, atakując. Nie miała więc wyboru, nauczyła się je zwalczać. Wpierw jedynie się broniła, jednak w pewnym momencie to nie było wystarczające. Musiała sama zacząć je tropić, zabijać. Wkroczyć na wojenną ścieżkę z tymi monstrami. Aż w końcu trafiła tutaj. Wracała na tereny Stada Nocy. Samotna, słaba, umierająca, by dokonać swego żywotu. Chciała już jedynie po raz ostatni pożegnać się ze swym domem. Nic więcej jej nie pozostało. Ale nie, za późno. Już tu są. Patrzysz? Widzisz? Cichutko podchodzą, zataczają krąg. Uciekaj.

I prayed my mind be good to me
An awful noise
Filled the air
I heard a scream in the woods somewhere

Biegła, potykając się co chwila o własne łapy, o korzenie, kamienie, nie mogąc utrzymać stałego kroku. Biegła, rozpaczliwie, biegła przed siebie, choć nie wiedząc w jakim kierunku. Po prostu biegła. Łapy jej się plątały, serce łomotało, nic nie widziała. Nie wiedziała gdzie jest, co słyszy. Jej wychudzone cielsko ledwo trzymało się w pionie. Dyszała ciężko, oddech rzęził jej w płucach. Spłoszone zwierzę w głębokim lesie. Obraz nędzy i rozpaczy.  Przeskoki materii zdarzeń. Skoczyła. W przestrzeni przestrzeń korytarzy. Zdawało jej się, że słyszy wycie wichury. Nie, to demony. Coś szarpnęło jej wątłym ciałem. Padła. Tak ciężko. Tak ciężko było podnieść jej pysk, czy nawet powiek kurtyny, jakby to był ciężar tonowych gór. Zmusiła się jednak do tego wysiłku. W jej prawym oku zamajaczyły niewyraźne cienie, kły i pazury. Karmazynowe smugi jarzących się wściekle ślepi. Powykrzywiane, pogardliwe uśmiechy. Słyszała ich ryki i śmiechy, czuła ich nienawistne spojrzenia, wyczuwała jak się zbliżają, otaczając ją ze wszystkich stron. Nie miała szans. Żadnych szans. Co mogła zrobić? Jedynie pogodzić się w końcu ze swym końcem, wiedziała przecież, że nadchodzi. Opadła bez sił na ziemię, nie zdolna by się ruszyć, by chociaż drgnąć. "Jesteś martwa." Cichy szept rozbrzmiał w jej głowie. Łagodny, pieszczotliwy głos. "Czemu do nich nie dołączysz? Powinnaś z nimi być. Jesteś martwa." Migotliwe sceny rozbłysły niczym miraże połyskliwych skrzydeł motyli. Waniliowe ślepia, fiołkowe oczy, bandaże szarej. Jej płytki oddech przyspieszył. Nozdrza chłonęły zapach zmurszałej gleby. Chwila, ułamki sekund, zdawały się wydłużać w nieskończoność. W tej jednej chwili jej świadomość rozszerzyła się na otaczającą ją przestrzeń. Na las, drzewa i konary pnące się ku niebu, paprocie, mech i jeżyny, ptaki, myszy i lisy, ich delikatne bicia serc, cichutkie bzyczenie owadów, mrówki wędrujące w poprzek zwalonego pnia. Cała ta zwyczajna rzeczywistość uderzyła w nią niczym sztorm, gwałtownie, zawzięcie, a jednocześnie łagodnie niczym wiosenny deszcz. Wszędzie otaczało ją życie. Tak piękne, cudowne. Nie zwracało uwagi na jej zmagania, po prostu trwało. Z jej wnętrza wydobyło się długie, przepełnione żalem westchnięcie. Czy to był już koniec? 

There's a flame in the darknes
There's a flame, there's a flame

Ułamki sekund przeminęły. Coś się zmieniło. Czuć było to w powietrzu, pewnego rodzaju napięcie, energię. Cały las zamarł w bezruchu, czekając na to co miało nastąpić. Serce. Ogień. Żywioł wpłynął lawiną do żył ciemnobrązowej samicy, sięgnął ślepych oczu, spłonął. Nagle znów widziała. Jak na fali powstała, zwróciła łeb w kierunku czających się potworów, gotowa do walki. Buzowała w niej rozgrzana krew. "Zniknijcie." Wyszeptała. Umrę, wiem. Ale zabiorę was ze sobą. Nie musiała się zastanawiać. Wiedziała, że to serce puszczy, duchy lasu, podzieliły się z nią swymi mocami, zsyłając jej ostatni podarunek, ostatni gest dla konającego. Nie czekała już dłużej. Zerwała się z miejsca i rzuciła wprost w kotłujące, wijące się ciała demonów. W jedną stronę posłała potężną falę wzburzonego powietrza. Wichura zgięła pnie niemal w pół, rozrzucając ciała potworów we wszystkie strony. Pozostałe jednak rzuciły się z kłapiącymi z wściekłości szczękami na kruche ciało brązowej. Mogła być szybka, jednak ich było zbyt wiele. Czuła jak kły i pazury zatapiają się w jej skórze. Z jej ciała buchnął ogień, posyłając kolejne monstra na ziemię. Nagle rozpostarła pierzaste skrzydła,  zamachnęła nimi, potężny podmuch powietrza wzburzył liście dokoła, a ona wzbiła się ponad ziemię, z trudem wyrywając kończyny z mocarnego uchwytu jednego z demonów. Załomotała skrzydłami, próbując uciec od kąsających szczęk, jednak zdawały się nadchodzić ze wszystkich stron. W panice posłała w przestrzeń cieniste smugi, które z zawrotną prędkością przebiły ciała demonów. Nadal jednak było ich zbyt wiele. Samica zawirowała w powietrzu, jednak w lesie, nie było zbyt wiele miejsca na powietrzne manewry. Jedna z maszkar podążyła za nią na błoniastych skrzydłach, pomknęła w jej kierunku i z całym impetem rzuciła z powrotem na ziemię. Samica ciężko runęła w dół i przejechała parę metrów po glebie. Przed oczami zamajaczyły jej stojące w płomieniach pnie. W powietrzu błyskały żarzące się iskry. Brązowa wiła się pod cielskiem demona, próbując uniknąć jego kłów. Warknęła wściekle, kopiąc tylnymi łapami w żuchwę potwora. Machnęła skrzydłami, skupiając przed sobą energię, aż w końcu małe tornado odepchnęło napastnika w przeciwną stronę, wyrzucając go daleko w tył. Złotooka zerwała się natychmiast z ziemi, i nim kolejny z demonów zdążył ją dopaść, skoczyła w krainę cieni, by skryć się choć na moment. Szarpnęła się niespokojnie, czując jak ciemność gwałtownie otacza ją ze wszystkich stron, a w kilka sekund później wyrzuciło ją na drugim końcu pola walki. Opadła na mech ciężko dysząc, próbując złapać oddech. Omiotła spojrzeniem otoczenie. Demony były chwilowo zdezorientowane, ale zaraz ją znajdą. Czuła jak łamie ją w całym ciele, w czaszce głucho dudniło, niczym odbicie uderzeń jej oszalałego serca. Z pyska kapała kruczo zabarwiona krew, a rozorane pazurami udo piekło niemiłosiernie. Skrzydła zniknęły, nie byłoby z nich więcej pożytku. Czujne ślepia demonów już zwróciły się w jej stronę. Aldieb wstała i zaparła się na sztywnych łapach, wbijając złote tęczówki w zbliżającą się hordę potworów. Jej boki uniosły się, przy głębokim oddechu. Musiała się skupić. W końcu iskra mignęła przy jednym z krzewów. W następnym momencie buchnęła ściana ognia, oddzielając demony od brązowej samicy. Zachwiała się, opadając lekko na nagle miękkich kończynach. Usłyszała wycie demonów, które gwałtownie się zatrzymały. I w tym momencie poczuła, że jest ciągnięta w tył. Zawyła. Pazury w jej skórze piekły boleśnie. Wywinęła się i skoczyła do ucieczki. Jednak drogę zagrodził jej kolejny demon. Nie wiedziała skąd się pojawiły, zdawało się jakby zmaterializowały się tuż za nią, zupełnie znikąd. Czy może nie zauważyła jak się skradają? Przyczaiła się na ugiętych łapach, próbując odskakiwać od ich paszcz, znaleźć drogę ucieczki, nigdzie jednak takowej nie widziała. Rozglądała się w panice, demony jednak nie czekały, kolejne rzuciły się w jej stronę, zatapiając kły w jej ciele. Próbowała wykrzesać z siebie jakiś kontratak, jednakże jej zęby i pazury nie robiły wrażenia na demonach. W jej wnętrzu nie było już ani kropli magicznej energii. Dała z siebie wszystko. W mgnieniu oka jej wątłe ciało zniknęło w tumanie kłapiących paszcz i szczęk, piekielnych cielsk. Zniknęło. Rozszarpane.

Darkness is sinking me
Commanding my soul
I am under the surface
Where the blackness burns beneath

Umierała. Jej duch odchodził. Wokół rozszarpanego przez demony ciała flora zdawała się ożywać.  Z początku z wolna, niemal nieśmiało. Malutkie pąki wyrastały z gleby, przedzierając się przez trawy i mech. Kolejne rośliny ożywały, wijąc się wśród pokrywających ziemię korzeni. Wspinały się po ciele brązowej samicy, po tym co z niej zostało. Kolejne pnącza i świeże gałązki, otaczały ją dokoła, coraz śmielej, coraz żywiej. Pąki rozwarły się, ukazując wielobarwne, aksamitne w dotyku płatki. Las, który był dla Niej domem, przyjął Dziecię Nocy w swe objęcia, aż w końcu brązowe futro zniknęło wśród pnączy i kwiatów.

I have never known peace
like the damn grass that yields to me
I have never known hunger
like these insects that feast on me

We’ll lay here for years or for hours
Thrown here or found, to freeze or to thaw
So long, we’d become the flowers


Pierwsza część historii o tym jak Aldieb umarła. Jak wiadomo, nie był to koniec. Mam nadzieję, że uda mi się spisać kontynuacje.

Fragmenty tekstów pochodzą z poniższych utworów:
When the Sun Goes Down (Laney Jones)
Deep End (Ruelle)
In a week (Hozier)