24 grudnia 2014

"Time is over." I

Deep in the ocean, dead and cast away
Where innocence is burned in flames
A million mile from home, I'm walking ahead
I'm frozen to the bones, I am

Deszcz. Małe krople wody nieustannie od dwóch dni płynęły z zachmurzonego nieboskłonu. Zimne drobiny w niezmiennym tempie rozbijały się o przemokniętą glebę. Strużki cieczy spływały po wilgotnej korze, skapywały z ogołoconych z liści gałęzi. Ciemnoszare chmury zlały się w jednolitą masę, zza której do świata nie docierały dobrotliwe promienie słońca. Z trudem można była odróżnić dzień od nocy.
Smukłe łapy poruszały się w szybkim truchcie, kiedy samica wędrowała przez las, lawirując pomiędzy wiekowymi drzewami. Poduszki zanurzały się w poszyciu leśnym z lepkim mlaskaniem. Z każdym ruchem pokrywając się kolejną warstwą błota i mułu. Ślizgały się na przegniłych liściach, mokrej trawie i rozmiękczonej glebie. Łapy, brzuch i ogon samicy pokrywały plamy błota, zlepiając jej ciemnobrązowe futro.
Ciężkie krople spływały po jej grzbiecie, kolejne zaraz miały do nich dołączyć. Zniżyła łeb, wciągając przez nozdrza intensywny zapach mokrej gleby. Wśród tysiąca krzyżujących się ze sobą woni, samicę zainteresował jeden. Bez zbędnych myśli podążyła za tropem zwierzyny.
Przyspieszyła nieco, chcąc dogonić ofiarę. Przed oczami stanęła jej kłoda. Odruchowo wskoczyła na przewalony pień, za późno zdając sobie sprawę ze swojego błędu. Wyślizgane drewno. Plączące się łapy. Dwa uderzenia serca. I skarpa przed jej oczami.
Nie miała czasu by zareagować. Pazury nie zdołały utrzymać się na zdradliwej powierzchni. Próbowała jeszcze łapać się trawy i kamieni na zboczu, jednak na próżno. Towarzyszyło jej już tylko ołowiane niebo, cieniste chmury zdawały się szydzić z jej losu. Siostrzane krople mknęły w jej kierunku, ścigając się ze sobą, próbując ją przegonić, by jako pierwsze rozbić się na twardych skałach.
Runęła w dół.
Ciemne tonie rzeki przyjęły ją w swe objęcia. Woda wlała się gardła, nosa, uszu. Niewidzialne dłonie pociągnęły w dół. W mgnieniu oka zabrakło jej tchu. Z trudem młóciła łapami niewyobrażalnie gęstą ciecz. Czuła jak jej serce oblepia panika. Z determinacją jednak dążyła ku powierzchni.
Miała wrażenie, jakby musiała przebić się przez skorupę lodu. Wynurzyła głowę ponad wzburzoną taflę, czerpiąc potężny haust powietrza. Jej płuca paliły żywym ogniem. Mrugając powiekami, by pozbyć się wszechobecnej wody, płynęła ku brzegowi. Ten jednak wzniósł się nad nią niczym pionowa ściana. Z jej pyska wyrwał się pisk rozpaczy.
Wyciągnęła łapy do przodu, rozbryzgując na wszystkie strony strugi wody. Stromy brzeg był jednak nieubłagany. Nie miała żadnej możliwości by wyślizgnąć się na ląd. A z każdą sekunda traciła siły. Prąd rzeki wzmagał się. Wiatr zawył pomiędzy drzewami. Wzburzył ciemną toń.
Znów brakło jej tchu. Rozwarte palce kurczowo trzymały się wystających z gleby korzeni. Mimo jej wysiłków nie mogła długo tak wytrzymać. Osiągnęła swój limit, puściła.
Uniosła się nad nią fala. W jej przerażonym umyśle wyglądała jak olbrzym morski, kraken pożerający statki. Spieniona woda przykryła łeb, posyłając drobne ciało w odmęty. Szargana bezlitosnym żywiołem słabła z każda chwilą. Kończyny stawały się coraz cięższe, brak powietrza rozrywał jej płuca. Walczyła z całych sił, jednak przegrywała. Woda przemocą wdarła jej się do pyska. Spadała w dół, ciągle w dół, ciągnięta przez lepkie palce demonów ku bezdennej czeluści. Jej oczy zasnuła mgła. Zaczęła ogarniać ją ciemność. W oddali usłyszała czyjś szyderczy, szeleszczący chichot. W następnej chwili wszystko pochłonęła czerń.
***
Mocne szpony zacisnęły się na jej skórze. Poczuła opór odmętów rzeki, jakby jej spragnione, chciwe ręce nie chciały jej puścić. Wzleciała powietrze, ostry wiatr smagał jej przemęczone ciało. Krople deszczu zdawały się być jak rozżarzone iskry.
Usłyszała głośny łopot skrzydeł, a nad nią zamajaczył cień. W następnej chwili runęła na ziemie, jej ciało boleśnie zderzyło się z twardą glebą. Miała wrażenie jakby pękły jej wszystkie żebra. Wciąż półprzytomna zaniosła się kaszlem, wyrzucając z płonących płuc zdradliwą truciznę.
Zamrugała powiekami, z trudem przywracając ostrość widzenia. W czaszce jej łupało, kości trzeszczały. Przez moment zapatrzyła się na ziemie pod sobą, na mozaikę karmazynowych kropel. Ze zdziwieniem odkryła, że należały do niej.
Z trudem wdychając powietrze, właściwie rzężąc, odwróciła się, słysząc za sobą szelest składanych skrzydeł i czyjeś kroki. Zagłuszane jedynie przez szum deszczu. Szum i rozbijające się krople. Jakby ktoś walił młotem. Łup. Łup. Łup.
Z wysiłkiem zebrała myśli, wpatrując się dziwnym wzrokiem w postać, która ją uratowała. Wysoki, umięśniony osobnik, tylne łapy wilcze, przednie zaopatrzone w orle szpony. Pysk ptasi, ostry dziób przystosowany do rozrywania mięsa. Pstrokate, brązowo szare ubarwienie. Potężne skrzydła.
Co tu robił?
Powtórzyła swoje pytanie na głos, choć dźwięk, który się z niej wydobył przypominał starczy charkot.
Demon przechylił łeb. Jego różnobarwne źrenice skupiły się na samicy. Jedna czarna, druga płonąca krwistą czerwienią. Obydwie na tle mroźnych lodowców.
Minął moment zanim odpowiedział, wypuszczając na świat zgrzytliwe skrzekot.
- Sanetille mnie przysłała.
Złote ślepia samicy rozwarły się w zdumieniu. Warknęła z niechęcią patrząc na Threiyana. Stała już pewniej na nogach, jednak wciąż była osłabiona. Mimo to, nie zlękła się demona.
- Czemu tu jesteś? - powtórzyła. - Czego chcesz? Dlaczego miałaby Cię przysyłać? - wyrzuciła z siebie pytania, mrużąc ze złością oczy.
Odpowiedziało jej nieczułe, lodowate spojrzenie. Gryf zdawał się być zirytowany. Najwyraźniej  jemu też nie podobało się to, że stał się czyimś narzędziem.
- Kazała Ci stawić się jutro za granicami Stada. Pragnie Ci coś pokazać. - odparł, wciąż mierząc brązową mroźnym spojrzeniem. Nie czekając na odpowiedź, rozpostarł majestatyczne skrzydła i wzbił się w powietrze, pozostawiając ją w samotności.
***
Musiała zmuszać się by kontynuować dalszy marsz. Każdy kolejny krok wydawał się być ostatnim. Łapy ciążyły w dół, potykając się co chwila o wystające korzenie, ślizgając się na zgniłych liściach i mokrym mchu. Szła jednak dalej. Nie było to daleko, nie więcej niż kilometr. Jednak miała wrażenie, jakby była to wyprawa na koniec świata.
W końcu dotarła. Popchnęła nosem drewnianą powierzchnię. Drzwi zajęczały w zawiasach. Pazury zastukały na podłodze. Poszła w głąb sieni. Znalazła odpowiedni kąt i położyła się, zwijając ciało w kłębek. Nie patrzyła już na błoto czy wodę. Była zbyt wycieńczona.
W mgnieniu oka zasnęła.
---------------------------------------------------
Taka drama.

2 komentarze: