Wolf mother, where you been?
You look so worn, so thin
You're a taker, devil's maker
Let me hear you sing
W alabastrowej skórze odbijało się srebrzyste światło księżyca. Spojrzałam na jaśniejącą tarczę, która nagle została przyćmiona przez chmurną gromadę skrzeczących ptasich piór. Podniebny firmament przecięły szkliste żyłki, jakby kopuła nieba zaczynała pękać. Z kosmicznej otchłani runęła gwiazda. Kometa pędziła coraz szybciej w stronę ziemi, jej cień przysłaniał połać lasu. Zdawała się rosnąć cały czas z zawrotną szybkością, a wokół niej rozwinęły się jaskrawe języki ognia, które w moich szarych tęczówkach odbiły się niczym tańczące w zawziętej walce węże. Gdy zdawało się, że przesłoniła już cały świat, rozpadła się nagle na tysiąc atramentowych piór. Kruki zawirowały, pikując w dół. Zapłonęły rubinowym ogniem, zniknęły, a z nieba spadły drobiny obsydianowego szkła. Na moje ciało spłynął deszcz śmierci.
***
Stałam po kostki w lodowatej wodzie. Atramentowa czerń toni wodnej była nie do przebicia. Spojrzałam w dół, kładąc dłonie na powiększonym brzuchu. Przeniosłam wzrok na taflę jeziora, w którym jawiło się moje odbicie. Z moich pleców rozkwitły krucze skrzydła, obsydianowe pióra rozsypały się dookoła, a z głębi ciała wyłoniły się świecące jasną akwamaryną, wijące się nicie, które jak naelektryzowane uniosły się w przestrzeni, rozciągając się wokół niczym pajęcza sieć. W chwiejnym odbiciu, moje oczy zajaśniały amarantową barwą, zmieniając się jednak zaraz na krwisty zew piekielnych płomieni. Wraz z nimi pojawiły się żółtawe kły i dalsza sylwetka smolistej maszkary. Wyskoczyła spod powierzchni wody, rzucając się w moją stronę. Sztylety kłów zatopiły się w moim ciele. Trysnęła krew. Odrzuciło mnie do tyłu. Leciałam. Upadłam na plecy, lądując w mroźnych objęciach jeziora. Zjawa zniknęła, zostawiając mnie w samotnej agonii. Uniosłam drżące dłonie do brzucha, z lękiem spoglądając w dół. Rozszarpane, zmasakrowane. Karmazynowe smugi płynęły swobodnie, rozpływając się dokoła bladego ciała, malując, na mrocznej powierzchni migotliwej wody, rozkwitające pąki róż.
***
Wątłe ciało samicy rozbudziło się gwałtownie, roztrzepując wokół siebie śnieżne drobiny. Dyszała ciężko, unosząc się na chudych łapach. Złote tęczówki powędrowały ku całunowi nieba, jednak zza mglistych chmur wyłaniała się jedynie kremowa połówka księżyca. Nic poza tym. Spojrzała za siebie. Nie było już nikogo na polanie. Zwierzęta rozeszły się do własnych kryjówek, a ognisko wygasło. Podniosła się na wciąż drżących kończynach i udała w kierunku jaskiń. Mimo chudego cielska, jej boki był wyraźnie powiększone. Od apokalipsy, Kamienia, od czasu gdy słyszała przeklęty głos kobiety, minął już ponad miesiąc. A w jej głowie wciąż pojawiały się myśli. Nie tylko jej. Cichy głosik, szept, jakby dziecięcy szczebiot. Zadrżała, skryła się w przyjemnym mroku jaskini, by udać się na dalszy odpoczynek. Nie mogła jednak już zasnąć.
Holy light, oh, burn the night
Oh keep the spirits strong
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
Od autorki
Nie ma to jak poranna "wena". Nie wiem co to jest. Pewnie są błędy, bo nie sprawdzałam. I pewnie pojawi się więcej nic nie wnoszących opowiadań, bo tak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz