6 stycznia 2018

Delirium

At tragic heights
She hangs from the stars
A requiem played
In a broken heart

Atramentowa czerń nocy zawisła mrocznym całunem nad połacią starego lasu, który jak dywan rozwijał się po ciemnej dolinie. Nie było gwiazd ni księżyca by rozświetlić mroki puszczy, wypełnionej mrukliwymi szeptami drzew, których opowieści przez zefiry rozsyłane były we wszystkie strony świata. Szmer ich łagodnie rozchodził się w powietrzu. Nie mącił wszechobecnej ciszy, raczej ją dopełniał, razem z odgłosami żywych istot, tworząc prastary oddech wiekowego boru. Wśród antracytowych ciemności kniei, między ogołoconymi z liśćmi krzewami, po ziemistej ściółce stąpała wątła istota. Jej chude kończyny przemierzały ledwo widoczne ścieżki, nie widząc ich nawet, drogę obierając tak jak jej wewnętrzny głos dyktował. Serce jej wciąż jak oszalałe biło, pompując krew w tętnice, buzując w organizmie, napędzając szalone wizje, które wciąż jak żywe migały jej przed oczami. Karmazynowe plamy posoki, mieszające się z mulistym błotem. Oślepiające, jaskrawe  światło oraz bijące ciepłem fale energii. Kły Tristana i rozrywana skóra. Wszystko to wydarzyło się tak prędko, tak nagle, że samica mimo upływu czasu, wciąż nie potrafiła ogarnąć tego poskładanym naprędce umysłem.  Wracały kolejne mary, wcześniejsze zdarzenia. W głowie rozbrzmiało czystym dźwiękiem srebrzyste brzmienie dzwonków, a zaraz potem nawiedzający ją od tygodni ciepły głos kobiety - tej co życiem się nazwała, co rozum jej darowała, a zarazem misje - zadaniem obarczyła brązową samicę, niejasnym, szalonym. Zrodzić miała nadzieję, potomka, tajemnicę nieznaną. Ale cóż to oznaczać miało, w jej oczach - obca istota, przemocą w jej łonie osadzona. Kalejdoskop barw zaskoczył, znów zmienił swe obroty, po raz kolejny krucze pióra ukazując, obsydianem smolistej czerni zalewając. Wśród ich upiornego krakania, dostrzegła akwamarynową sieć błyskających świateł, pulsujących niczym żyły rozchodzące się labiryntami we wszystkie strony, daleko, niczym plątanina korzeni, oplatając najodleglejsze zakamarki sędziwej puszczy. I znów nic, mrok w jej umyśle nastał, a samka zatrzymała się. Powieki opadły, kryjąc migotliwe złoto tęczówek. Pochyliła pysk, łagodnie kierując go ku ziemi. W nozdrza uderzył kojący zapach gleby, znajomy i bliski, tak znajomy. W obłąkanym biegu zdarzeń ta jedna, jedyna myśl ją utrzymywała - powróciła do Stada Nocy, w jedyne miejsce na świecie gdzie mogła poczuć się jak w domu. Znajome tereny przyjęły ją niczym z dawna nie widziane dziecko. Duch przepełnionych pradawną magią ziem porwał ją w swe objęcia, zanurzając w dobrotliwym kokonie splecionym z mroku i cieni, pozwalając jej odetchnąć, rozluźnić zmęczone od biegu członki, ukoić zszargany umysł, szepcząc delikatne pieszczoty, niczym matka swe dziecię przyjmując, gdy brązową wciąż dreszcz nachodził na wspomnień lawinę, myśli natrętne o życiu i śmierci, kręgu odwiecznym i tym co najbardziej lękiem napawało - jej zmartwychwstaniem, spoza światów, czeluści śmiertelnych, poprzez nieznane realia wędrówek i powrotu nagłego, niespodziewanego, natury prawa wypaczającego. Odetchnęła miękko, zanurzając się cała, w tej czerni i ciszy, niczym w głębinach wód bezdennych, oddając się ufnie dłoniom szemrzącym, starożytnej plejadzie duchów, co pieczę strzegli w kniei wieczystej, a teraz nad jej ciałem mocą natchnionymi skrzydłami rozwinęli opiekę. W ich kołysankę się wsłuchując, oddała się marzeń sennych krainie, a znaczona niczym marmurowymi żyłkami, pobliźniona sylwetka zaległa w miękkiego mchu szafirze.
***
Złotooka wędrowała po terenach stada, które Dziećmi Nocy się wołało, pamiętając dawne ścieżki, lecz nie znający nowych, wydeptanych przez obce łapy. Zadziwiona była jak wiele nie rozpoznawała, gdy przyroda rozrastała się, z każdym dniem płynnie zmieniając, modelując otoczenie, przemieniając widoki, niczym obraz na płótnie malowany i przemalowywany, wciąż i wciąż na nowo. Tak też i z tutejszymi lasami było - choć wciąż ziemia ta sama pod chrzęstem pazurów, niewiele więcej poznać mogła, nie tak pamiętała, a wspomnienia choć żywe, wciąż zdawały się plątać, mącić i gubić bieg czasu, którego zresztą mogło tyleż upłynąć, gdy brązowej dusza po światach i zaświatach, między otchłaniami i czeluściami błądziła. Dni mijały, wieczory i poranki, gdy nadwątlona z sił samica przemierzała tereny stada, odkrywając i ucząc się ich niczym szczenię. Wiele myśli poznała, odkryła i posmakowała, rozumiejąc co raz to więcej o sobie, o tym co było i czego nie było. Nie było. Przyjaciół, rodziny. Gdzie ich ciepłe futra, wonie znajome? Wątłe, ulotne - jedynie niemrawe ślady dni dawnych, zapomnianych i utraconych. I wciąż kołatało w głowie pytanie - po cóż wróciła? Czyjego żartu była przedmiotem? Kto śmiał przywrócić ją, z lodowych odmętów wyrwać przemocą i wrzucić ją, połamaną, kaleką, składaną naprędce, w ten świat żywych i zdrowych? Czuła, wiedziała, od początku przeczuwała, że choć wróciła - nie cała była, brakło odłamków, fragmentów, jej mocy, zdolności i sił zdobytych; krwią i łzami opłaconych. Nie słyszała już przeto głosów i szeptów nienawistnych, nie czuła już  obecności istot piekielnych, demonów a zarazem towarzyszy wśród przygód i zmagań. Pozostała sama w szaleństwie świata, stęskniona, zlękniona, obawami przepełniona, nie mając nic więcej niż urywane miraże zesłanych jej wizji.
***
Świat spowijała perlista łuna bijąca jasno z pełnej tarczy księżyca, który lśnił alabastrowym blaskiem, niemal rażąc, oślepiając wrażliwe oczy, gdy się weń spojrzało. Niewiarygodne szafirowe cienie tańczyły wśród strzelistych sylwetek drzew, odcinających się wyraźnie na tle gwieździstego nieba. W przejrzystym powietrzu bez trudu dostrzec można było smukłą sylwetkę niewielkiej samicy, która zbliżała się z wolna, wyraźnie zamyślona, ku niewielkiemu jezioraowi u podnóży szumiącego srebrzyście wodospadu. Kobaltowa pokrywa wody odbijała w swej tafli migotliwe girlandy gwiazd. Poduszki łap zanurzyły się w  kąsających lodem falach, łeb zniżył się do zbiornika. W złotych ślepiach ukazał się obraz brązowej samki - jakby znajomej, jednak oblicze przecięły na pół dwie podłużne szramy. Z jej gardła wyrwał się pomruk głęboki. Skoczyła, odwróciła się gwałtownie, burząc lustrzane odbicie. Odeszła, zanurzając się między pnie drzew, wśród zarośli, miesiącem oświetlanych. Wsłuchała się w delikatny szum wiatru, sylfów mglistych, które niosły wraz z sobą opowieści duchów co w zmurszałych pniach zamieszkiwały, szmaragdowymi oczyma świat obserwowały, przez wieki nieruchome, przez śmiertelnych niedostrzegane, pomijane, niedoceniane; milczący strażnicy czasu.


At stars unborn
All has begun
At the shadow sun
Delirium

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz