21 lutego 2018

A walka na ziemi i w niebie
Przeciwko sobie samemu, o siebie

LATA PRZESZŁE

Budzę się w środku nocy. Kolejny sen, kolejny koszmar. Nawet nie próbuję go przywoływać. Wstaję z łóżka, by przejść do łazienki. Zaledwie po kilku krokach czuję zawroty głowy i robi mi się ciemno przed oczami. Ogarniają mnie fale mroku, na moment tracę orientację. Przyspieszone bicie serca i pogłębiony oddech. Jestem zbyt daleko od ściany by się podeprzeć. Próbuję iść dalej, choć moje ruchy są jak w spowolnionym filmie. Minęła chwila, dwie, i wszystko mija. Ciemne mroczki zaczynają się rozpraszać, pozostawiając po sobie jedynie ból głowy. W końcu docieram do łazienki. Wchodzę do pomieszczenia i zapalam jedną z mniejszych lampek. Mrużę oczy, gdy światło mnie razi. Czuję jak serce łomocze mi w piersi. Opieram się rękoma o umywalkę. Podnoszę głowę, spoglądając w taflę lustra. Blada twarz, okalana kaskadą hebanowych włosów. Podkrążone i opuchnięte oczy. Szare tęczówki zdają się być zielonkawe, intensywne w kolorze, na tle delikatnie przekrwionych białek. Mrużę oczy, wciąż czuję niepokój po pozostałościach sennych mar. Odkręcam kran. Kojący szum wody. Nachylam się i przemywam twarz lodowatą wodą. Nie mogę się wyzbyć wrażenia, że jestem obserwowana. Staram się nie panikować. To tylko twoja wyobraźnia, powtarzam sobie w myślach. Podnoszę głowę, zakręcając strumień wody. Sama nie jestem pewna, co oczekiwałam zobaczyć w lustrze. Po prostu odbicie. Moja mokra od kropel twarz. Spływają po policzkach, ustach, jedna tańczy na granicy rzęs. Sięgnęłam po ręcznik i zanurzyłam się w miękkim materiale, znów tracąc kontakt wzrokowy z lustrem. I znów to uczucie niepokoju. Mimowolnie tętno znów mi przyspieszyło. Westchnęłam lekko, odwieszając ręcznik. Kątem oka zdawało mi się zauważyć jakiś ruch. Na pograniczu widzenia. Ale nie. To tylko o d b i c i e. Głupia. Głupia. Zacisnęłam dłonie na brzegach umywalki. Wpatrywałam się uparcie w lustrzane odbicie. A w moim wnętrzu z wolna wnosiła się fala. Nie potrafiłam jej zatrzymać. Oczy zapiekły mnie od wzbierających łez. Znów ten mętlik w głowie. Już nie niepokój. To zdawało się nieważne. Wszystko inne. Wszystko co we mnie tkwiło, wszystkie myśli, uczucia, które starałam się skrywać głęboko wewnątrz mnie, nagle zaczęły wypływać na wierzch. Czasami zastanawiałam się jak można czuć tak wiele sprzecznych emocji jednocześnie. Moim ciałem wstrząsnęły dreszcze. Zakaszlałam, a na bieli umywalki zamajaczyły karmazynowe krople. Osunęłam się w dół na podłogę, kuląc się w kłębek, podczas gdy moim ciałem wstrząsnął bezgłośny szloch. Nie widziałam już jak twarz w lustrze spogląda za mną, rozciągając wargi w kpiącym uśmiechu, po czym odbiega, ginąc za ramą szklanej powierzchni.
*
Leżę na łóżku. Kolejna bezsenna noc. Ostatnio co raz więcej było takich. Leże na łóżku. Nie mogę spać. Ale nie mam siły, by się ruszyć. Zastanawiam się po co. Jaki był sens, w tym wszystkim. Po co miałam się starać i walczyć? Byłam już tak bardzo zmęczona. Co mi pozostało? Trwanie. Oczekiwanie, aż w końcu dopadnie mnie śmierć. Leżę. Patrzę pustym wzrokiem przed siebie. Jedna ręka wystaje poza łóżko. Widzę jak kapie z niej krew. Rdzawe krople w spowolnionym tempie pędziły w stronę podłogi. Widzę zęby, język i pazury. Widzę jak zatapiają się w mojej dłoni. Jak jest zjadana, pożerana, rozszarpywana na kawałki. Widzę jak odchodzi skóra, mięso, aż zaczynają być widoczne kości. Widzę. Ale nic nie czuję. Mam otwarte oczy, wizja nie znika, ale wiem, że to nie dzieje się naprawdę.
*
Leżałam na łące, wpatrując się w niebo. Kosmyki trawy łaskotały moją skórę. Myśli błądziły szaleńczo. Chmury leniwie sunęły po nieboskłonie. Smok pożerał wilka. Statek wzbijał się w przestworza. Przed moimi oczyma tańczyły cienie. Wspomnienie strachu czające się zawsze gdzieś na pograniczu umysłu. gorzkie żale. Cynizm wypełzał na wierzch. Wśród plątaniny myśli, trudno było wydobyć sensowną całość. Aż w końcu wyłapała wśród chaosu coś silniejszego. O tych, którzy byli jej bliscy, o tych, których straciła. Ból utraty wwiercał się w nią siłą wielką, czyniąc nieodwracalne starty. Im bardziej kochała, im więcej cierpiała, tym bardziej obawiała się pokazać, że jej na kimś zależy. Ziejąca krwawą czernią pustka w sercu. Wyryta dziura. Tak bardzo bolało. Zaczęła więc budować wokół siebie mur. Odsuwać wszystkich na dystans. By ochronić kwilącą w środku bezbronną, wrażliwą istotkę, którą była. Aż zaczynała o niej zapominać.
*
Światła się zmieniają. Z zielonego na czerwone. Staję na wysepce między jezdniami, zaledwie metrowy kawałek ostoi. Przede mną, za mną pasma asfaltu, po których w dwóch stronach pędzą samochody. Wystarczyłby krok w tył lub w przód i nastąpiłby koniec. Bujam się na piętach, ręce w kieszeniach. Na ustach błądzi cierpki półuśmiech. Oczyma wyobraźni widzę jak w moje ciało z całym pędem uderza maska samochodu. Jak wylatuje w powietrze, przetacza się po jezdni, roztrzaskane, połamane. Wizja przemija. Zmiana świateł. Idę dalej. Moje kroki odbijają się cichym echem, jednak giną w zgiełku miasta. Zastanawiam się co mnie tu przywiodło. Wszystko tu było takie brzydkie. Brzydkie ulice, brzydcy ludzie. Spaliny, śmieci i smród. Co ja tu robię? Może to dlatego, że brzydota tego miejsca odpowiada mojemu samopoczuciu. Tak samo gówniane. Idę, przedzierając się między ludźmi. Rozglądam się dookoła. Betonowa klatka. Budynki pną się wysoko, odgradzając me oczy od ołowianego nieba. Idę dalej. Obraz zdaje się migotać. Nagle jakby coś przeskoczyło. Świat zalany karmazynem. I znów wraca do szarej rzeczywistości. Kolejny skok, tym razem dłuższy. Wszystko martwe. Ciała porozrzucane po chodnikach, ulicach; roztrzaskane samochody i witryny sklepowe. Wszystko skąpane w szkarłatnych odcieniach krwi. Trwa to jeszcze chwilę, nim obraz ponownie przeskakuje. Ludzie idą śpiesznie przed siebie, nikt nie zwraca na nic uwagi. Wokół unoszą się hałasy miasta. Przecieram twarz dłonią. Wzdycham ciężko, sama nie będąc pewna czy śmiać się, czy płakać. Potrząsam głową i zarzucam kaptur i zsuwam go nad oczy. Idę dalej, spojrzeniem śledząc własne kroki. A wizja martwego świata powraca co jakiś czas.
*
Uciekaj. Uciekaj. I tak nie uciekniesz. Dopadną cię. Sfory piekielne. I dostaniesz swą karę. Nie uciekaj. Zasłużyłaś na to. Za wszystkie swe błędy, za pychę, odwagę. Chcesz się tłumaczyć? Tak, zwal winę na innych, jak zawsze. Nie chciałaś? Zgodziłaś się.
*
I dopiero gdy w Jej miejscu stanęłam, pojęłam jaki to był ciężar. Jak grube kajdany moje kostki objęły. Spojrzałam w Twe lisie oczy. Wyszeptałam "ratuj", ale Ty nie słyszałaś, gnana własnymi problemami. Bo oni nie rozumieli. Ja też nie rozumiałam. I jak oni, żywiłam żal i pretensje. I będąc na Twoim miejscu, jakże czasami mnie korciło, by jednym ruchem ręki - zakończyć wszystko. Niech nienawidzą.
*
Czasami nawiedzała ją ta myśl. Szczególne spojrzenie na świat. Zmiana perspektywy. Opuszczała wtedy swe ciało, wzlatywała w przestworza. I dalej, w odmęty kosmicznej czerni. I spoglądała na świat. I wszystko nagle traciło sens. Każdy czyn i wybór pojedynczej jednostki z perspektywy wszechświata był tak niemożebnie nieistotny. Cały ból i cierpienie, wszystkie wybory i pragnienia. Starania. I gdy wracała do swego ciała, spoglądała na świat znów swymi oczyma, wspomnienie wciąż było w niej żywe. I nie miała w sobie sił, by wykrzesać iskry motywacji. Jedynie strach przed śmiercią ją gonił. Strach przed n i e i s t n i e n i e m. Myśli te ją przerażały.
*
TERAZ
Szła przez las. Jej łapy zanurzały się w lodowatym śniegu. Chrzęścił pod jej poduszkami. Każdy szmer wydawał jej się tak głośny. Po raz pierwszy od narodzin syna pozostawiła go na dłuższy czas samego. Nie było jej już kilka godzin. Błądziła po lesie, na ślepo obierając drogę. Nie wiedziała dokąd biegnie. Po prostu biegła, przed siebie. Uciekając przed własnymi myślami. Nieposkładane myśli tłukły jej się po głowie. Myśli, wspomnienia, fragmenty wizji. Wszystko w chaosie. Rozbiegane, niepoukładane. Choć otaczała ją cisza lasu, miała wrażenie, że ogłuchnie. Gdzie była jej cisza, gdzie spokój - czemu, ach, czemu... co ona tu robiła? Tu, na tym świecie? Jej nierówne kroki rozbrzmiały na piaszczystym brzegu jeziora. Podeszła bliżej do lodowej tafli. W jej odbiciu ujrzała płomienne ślepia. Odskoczyła gwałtownie, ryjąc pazurami w podłożu. Zaskoczona, przestraszona. Choć nie powinna była być - nie pierwszy raz zaś widziała to spojrzenie. Nawiedzało ją od tylu dni. Wydobył się z jej gardła warkot nagły. Podeszła bliżej, znów spojrzała, jednak tym razem tylko własne odbicie dostrzegła. Lata szaleństwa, a jednak wciąż nie przyzwyczajona. Potrząsnęła głową, pasma czarnych włosów opadły jej na pysk. Zawróciła, kierując się ku jamie. Przemknęła między gęstymi zaroślami i zanurzyła się w wąskim otworze, miedzy głazami. Na jej umysł opadły cudze uczucia. Strach, pretensja, osamotnienie. Wszystko to biło od Valkkaia, który dreptał po jaskini, jakby w jej poszukiwaniu, nie rozumiejąc, czemu zniknęła. Patrzyła na niego przez kilka chwil jak na obcą istotę, jakby znów straciła kontakt z rzeczywistością. Aż chwila minęła i wróciła umysłem, uczuciami na ziemię. Podbiegła do szczeniaka i zaczęła go uspokajać, wtulając się pyskiem w jego czarne futerko, ogarniając jego pyszczek własnym oddechem. W jej myślach wciąż panował chaos.

O tym jak Aldieb traciła rozum. Nikt jednak o tym nie wiedział, skrywała to jak tylko dobrze umiała. A jak widać, po śmierci jej się pogorszyło, teraz jednak już jej tak nie zależy na tym, by to ukrywać.
Opowiadanie trochę chaotyczne, trochę depresyjne, ale hm... mam nadzieję, że chociaż trochę oddaje to co przeżywała.
Trochę inspirowane realem. Troszkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz